Pewnego dnia wpadła do mnie koleżanka z synem i pełną miską ciasta piernikowego… Zabawa była przepyszna pod każdym względem, nie tylko dla dzieci, ale również dla nas. Sprzątając, błądziłam myślami w bliżej nieokreślonej przestrzeni i zaczęłam się zastanawiać, czy dobre byłyby pierniki w wersji bezglutenowej. Nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła 😉 Zobaczcie, co wyszło.
Przygotowujemy:
100 g tłuszczu (najlepiej masła)
0,5 szklanki cukru (użyłam trzcinowego)
1 szklankę miodu
1 opakowanie przyprawy korzennej
3 łyżki ciemnego kakao
0,5 kg mąki (dowolnej, jednak, skoro to wersja bezglutenowa, ja użyłam w równych proporcjach miksu bezglutenowego razowego i mąki kukurydzianej)
1 łyżeczka sody oczyszczonej, rozpuszczona w 3 łyżkach kwaśnej śmietany
3 żółtka i 1 całe jajo
Tłuszcz, cukier, miód, korzenie i kakao wkładamy do niewielkiego garnka i rozpuszczamy.
Podgrzewamy na malutkim ogniu, jednocześnie mieszając, aby osiągnąć dwa efekty. Po pierwsze jednolitą masę. Po drugie uważamy, aby nie doprowadzić do wrzenia.
Gdy zakończymy czynność z powodzeniem, zdejmujemy garnek z ognia i odstawiamy w chłodne miejsce, aby wystygło. Do miski, na stolnicę lub kuchenny blat wysypujemy przesianą mąkę.
Dodajemy wystudzoną masę, wstępnie mieszamy. Dodajemy żółtka, jaja i rozpuszczoną w śmietanie sodę oczyszczoną. Zagniatamy ciasto. Przepis, który prezentuję, a dostałam od przyjaciółki, pochłania sporo więcej mąki, niż jest w wykazie. Co prawda, przekazując go Wam, zmniejszyłam ilość „mokrych” składników, ale bądźcie gotowi na konieczność dodania nieco więcej mąki. Ciasto musi być zwarte i elastyczne, nie może się kleić.
Nie powiem, trzeba się namachać. Tu już dziesięciolatek odpada. Ale jeśli macie w domu, jak ja, szesnastolatka, to z powodzeniem możecie go wykorzystać. Wystarczy zrobić słodką minkę i zawołać: „Synku, potrzebuję twoich niesamowitych mięśni”. 😉 Mnie się udało.
Ciasto może sobie poleżeć… Najlepiej 1,5-2 tygodnie, zawinięte w folię lub zamknięte w jakimś szczelnym pojemniku i włożone do lodówki. Moje czekało cierpliwie pięć dni.
Etap przedostatni. Wałkujemy, zalecana grubość to około 5 mm (ja robię cieńsze), wycinamy, układamy ma wyłożonej papierem blasze.
I wkładamy do piekarnika. Używam programu „góra-dół” z termoobiegiem, temperatura 180 stopni, czas pieczenia około 15 minut.
Ważne są tu jednak indywidualne preferencje. Ponieważ regularnie rozwałkowuję ciasto na mniej niż zalecane 5 mm, bo lubię pierniczki cienkie, takie chrupiące, to po 15 minutach zdarza mi się je lekko przypalić 😉 Osobiście nie uważam tego za wadę, wręcz przeciwnie, mocno zarumienione pierniczki smakują, moim zdaniem, lepiej. Nie mniej doradzam jednak uważne obserwowanie tego, co dzieje się wewnątrz piekarnika. Po wyjęciu pierniczki powinny prezentować się tak:
Zanim jednak zaczniemy się nimi delektować, przed nami ostatni, najbardziej kreatywny, etap. Zdobienie. Ja jestem z natury osobą leniwą, dlatego używam gotowych lukrów, polew i posypek, dostępnych w każdym markecie. A tak wygląda efekt końcowy. Smacznego!
~tomasia